środa, 29 czerwca 2011

Machinae Supremacy – Overworld (2008)




„Overworld” to trzecia w dorobku płyta szwedzkiego zespołu Machinae Supremacy. Grupa ta rozpoczynała od amatorskiego odgrywania różnych melodii i ścieżek dźwiękowych z gier komputerowych i video. Po umieszczeniu swoich piosenek w Internecie w niedługim czasie zanotowali 20000 pobrań bez żadnej reklamy. Trzeba przyznać, że jest to spore osiągnięcie (albo posiadają bogate życie towarzyskie). A jak się ma to do opisywanego albumu?

Płytę otwierają intrygujące dźwięki syntezatora, jeżeli ktoś pamięta jeszcze czasy komputerów Commodore C64 to może na chwilę wrócić do przeszłości. W swoim instrumentarium grupa używa chipa odpowiedzialnego za dźwięki w tych właśnie komputerach (zwanego SID-em). Po krótkiej chwile melodia zostaje przeniesiona na metalowy riff gitarowy w asyście dudniejącego basu i perkusji. Rozpoczyna się „Overworld” – początek wyścigu, z głośników wydostają się kilowaty energii, wszystko zgrane precyzyjnie, melodyjnie i z wyczuciem. Wokalista śpiewa naturalnie, bez nadęcia czy przeciążania głosu. Słychać profesjonalną pracę włożoną w produkcję, żadnego amatorstwa.
Kolejne utwory utrzymane w średnim tempie nakładają więcej płaszczyzn muzycznych – więcej gitar, więcej melodii i jeszcze więcej brzmień C64. Bardzo ciekawe połączenie metalowego ostrza z zabytkowym nostalgicznym pięknem.
Zwalniamy przy piosence „Skin”, która zagrana jest z wyczuciem, opanowaniem, powoli rozpościera nastrój zdaje się nieco melancholijny. Człowiek został skrzywdzony i czuje się obco w swojej skórze, próbuje znaleźć wyjście. Nie da się jednak tego dokonać bez gwałtownej, „szokowej” przemiany w nim samym czemu wtóruje mocny, dynamiczny fragment piosenki. Bardzo melodyjne gitary ozdabiają utwór partiami wykonanymi z chirurgiczną precyzją. Wiele tu zmian dynamiki i balansowania na krawędzi, muzyczna oprawa odzwierciedla tekst.
Kolejnym interesującym fragmentem jest „Dark City” rozpoczynający się melodią na gitarze, następnie utwór przybiera wyraz nieco charakterystyczny dla power metalu – przyspiesza sekcja rytmiczna, pojawia się tło klawiszowe. Jednak tylko na chwilę, ponieważ już w kolejnych taktach słychać akustyczny podkład gitarowy i piosenka nabiera lekkości i delikatności, by znów uderzyć mocno wpadającą w ucho melodią i ciężkimi riffami. Jasne jest, że zespół dobrze czuje i wie jak chce grać, nie obawia się urozmaiceń w postaci pauz, wyciszeń czy momentów niczym z muzyki filmowej (a może komputerowej?). Na płycie znalazł się nawet cover Britney Spears, oczywiście przearanżowany na specyficzny dla Szwedów sposób.

Cały album charakteryzuje duża melodyjność, żywiołowość i świeżość, dzięki zastosowaniu chipa C64. Zespół, poza regularnymi płytami, zajmuje się oprawą muzyczną do różnych gier, tak więc są dość zajęci. I bardzo dobrze, płyta „Overworld” wprowadza powiew świeżości do cięższego, melodyjnego grania, choć wydawać by się mogło, że już niczego nowego nie można w tym aspekcie dokonać. Jest to bardzo ciekawa odskocznia od płyt typowych dla gatunku.

Lista piosenek:
1. Overworld
2. Need for Steve
3. Edge and Pearl
4. Radio Future
5. Skin
6. Truth of Tomorrow
7. Dark City
8. Conveyer
9. Gimme More (SID) (Britney Spears cover)
10. Violator
11. Sid Icarus
12. Stand

sobota, 25 czerwca 2011

Gary Moore - Wild Frontier (1987)





W tym roku zaskoczyła nas wiadomość, że Gary Moore nie żyje. Była to niemiła niespodzianka, bo Gary koncertował ostatnio i nic nie zapowiadało jego odejścia. Z tego powodu postanowiłem przybliżyć płytę, od której rozpoczął się mój romans z jego muzyką.

Gary Moore w opinii większości był romantycznym bluesowym gitarzystą. Status ten uzyskał dzięki nieśmiertelnym balladom „Parisienne Walkways” oraz „Still Got The Blues”, które jako jedyne przypominają jego postać w popularnych rozgłośniach radiowych. Pomija się przez to jego bardziej zadziorną przeszłość, która jest niemniej interesująca.

Już okładka opisywanego albumu zwiastuje, że będzie się działo. Przedstawia ona czarno-białe zdjęcie Gary’ego z bojowym wyrazem twarzy, w jednej dłoni trzymającego gitarę, drugą zaciskając w pięść. Tło wypełnia pochmurne wybrzeże Irlandii. Krwisto-czerwoną czcionką podpisano „Wild Frontier”. Będzie dziko.

Utwór otwiera równomierny rytm, niemal bojowy, Gary rozpoczyna swoją historię:

Przyszli po niego pewnej zimowej nocy,
Zaaresztowali go.
Mówili, że miała miejsce kradzież,
Znaleziono jego pistolet.

Po czym nadchodzi podniosły, melodyjny motyw, bardzo irlandzki. Nie sposób tutaj nie skojarzyć irlandzkiego pochodzenia Moore’a z tematyką piosenki. Ten album dedykuje swojej ojczyźnie i ludziom, którzy ją tworzą. Tekst może nawiązywać do losu bojowników IRA, może mówić też po prostu o charakterze Irlandczyków:

Nie odważył się powiedzieć gdzie był tej nieszczęsnej nocy,
To musi pozostać tajemnicą.
Musiał pokonać łzy wściekłości (…)
Gdyż z żoną najlepszego przyjaciela
Spędził ostatnią noc wolności.

Dalej piosenka tytułowa utrzymuje poziom – jest dynamicznie, szybko, Gary z pasją krzyczy o swojej ojczyźnie, „szmaragdowej ziemi”, o wojnie, która trwa, gitara wtóruje mu krzykiem, płaczem, wściekłością. W podobnej dynamice występuje kolejna piosenka „Take A Little Time”, dopiero czwarty kawałek instrumentalny „The Loner” pozwala na chwilę oddechu. Tutaj miłośnicy bluesowego wcielenia Gary’ego poczują znajomy dreszczyk – jego gra jest mocno oparta o blues, tylko wtedy jeszcze trochę drapieżniej, trochę nie do końca z pełną kontrolą, bardziej żywiołowo.
Drugą część płyty rozpoczyna znany cover zespołu The Easybeats – „Friday On My Mind” – Irlandczycy przesiadujący w barach, towarzyskie spotkania z kumplami przy kilku (-nastu) pintach piwa. Podobno w tej kwestii mamy z Irlandią wspólny mianownik. W następnej piosence Gary opowiada o ludzkiej obojętności, o tym, jak szybko udaje nam się uodpornić na drugiego człowieka i jego problemy – „Strangers In The Darkness”. Po tych refleksjach „Thunder Rising” to znowy przypływ mocy i energii, Gary szaleje, muzyka pędzi na pełnych obrotach niczym lokomotywa. Płytę zamyka nostalgiczny „Johnny Boy”, wyraz tęsknoty za kimś bliskim, tradycyjna melodia w interpretacji Gary’ego w akompaniamencie dud. Piękna perełka wieńcząca historię o Irlandii.
Podsumowując, album „Wild Frontier” jest bardzo udany, dominują na nim melodie irlandzkie w mocnych, rockowych aranżacjach. Niezwykle zaangażowany śpiew Gary’ego nadaje całości autentycznego wyrazu, to jest historia o Irlandczykach opowiedziana przez Irlandczyka. Kawał prawdziwej muzyki od serca. Wielka szkoda, że już spod jego palców nic nie powstanie, możnaby sparafrazować tekst ostatniej piosenki:

Kiedy spoglądam na zachód
Wzdłuż rzeki Shannon,
Wciąż widzę jak się uśmiechasz,
Johnny, chłopcze,
O, Johnny, chłopcze.

Gdy liście zbrązowieją
Przed nadchodzącą zimą
I gdy będę obserwować zachód słońca
Pomyślę o Tobie.

Ocena: 9/10

Lista piosenek:
1. Over The Hills And Far Away
2. Wild Frontier
3. Take A Little Time
4. The Loner
5. Friday On My Mind
6. Strangers In The Darkness
7. Thunder Rising
8. Johnny Boy

sobota, 6 lutego 2010

Talisman - Talisman (1990)





Ostatnimi czasy poszukiwałem jakiegoś dobrego kawałka melodyjnego hard rocka. Buszując tu i ówdzie natrafiłem na bardzo interesujące zjawisko amerykańsko-szwedzkiej współpracy – zespół Talisman.

W zespole tym liczą się przede wszystkim dwie osoby. Pierwsza to Jeff Scott Soto, amerykański wokalista, którego poważne początki datuje się na połowę lat 80-tych, kiedy to wspomógł swoim głosem pewnego szwedzkiego gitarzystę o intrygująco brzmiącym nazwisku Yngwie Johann Malmsteen. Płyta „Rising Force” spowodowała niemałe spustoszenie w gitarowym światku – nikt wcześniej na poletku rockowo-metalowym nie czerpał z barokowej klasyki na taka skalę ani tak nie olśniewał techniką gry. Na albumie tym za bębnami usiadł znany z wieloletniej współpracy z Jethro Tull Barriemore Barlow, gitarę basową obsłużył Marcel Jacob. Między tym ostatnim a Jeffem została najwidoczniej nawiązana nić porozumienia, bo to oni właśnie stanowili trzon Talisman kilka lat później.

Album otwiera „Break Your Chains” tajemniczym klawiszowym wstępem. Po chwili zza chmur rysuje się coraz wyraźniej przewodni riff gitarowy, który wraz z sekcją perkusyjną zdradza już, że mamy do czynienia z porządnym rockowym materiałem. Instrumenty zgrane są z wyczuciem, bez wyraźnej dominacji, refrenowe chórki mocno zakorzenione są w poprzedzającej płytę dekadzie, akustyczno-elektryczne gitarowe solo jeszcze dodatkowo lekko podnosi adrenalinę. Nie ma wytchnienia, muzyka od razu biegnie dalej do „Standing On Fire”, nieco wolniejszego od poprzednika, w żadnym wypadku jednak słabszego. Wyraźnie słychać bas, dzieki czemu podziwiać możemy zarówno techniczne przygotowanie Marcela jak i jego wyczucie melodii oraz rytmu. Jego gra nie tylko podtrzymuje strukturę piosenek, ona również je ozdabia i zamyka niczym wisienka na urodzinowym torcie.

Kolejne utwory nie odkrywają nic nowego, zresztą sam zespół to nie załoga floty Krzysztofa Kolumba. Prezentują oni solidny, melodyjny i wpadający w ucho hard-rock czerpiąc nieco z Van Halen czy Mr Big. Wprowadzane są jednak ciekawsze zróżnicowania dynamiki, a elementem najbardziej się wyróżniającym się jest gitara basowa, która stopniem zaawansowania gry idzie miejscami w parze z gitarą prowadzącą, a Jeff śpiewa bardzo dobrze, z uczuciem i doskonale dopasowuje się do nastroju piosenek.

Czy debiutowanie hard-rockowym albumem w 1990 roku nie przypomina jednak wysyłania telegramu w 2010 r.? Tutaj moim zdaniem tkwi sedno małej popularności naszej gromady – w czasach grunge’u i flanelowych koszul ich muzyka wydawała się przestarzała, nieaktualna, mimo jej niezaprzeczalnej wartości oraz muzykalności twórców (większość partii klawiszy oraz programowania perkusji wykonał sam Marcel!). Zespół wydał później jeszcze sporo świetnych płyt i do dziś ma swoje grono wyznawców, których jednak zasmuciła wiadomość o niedawnej śmierci Marcela Jacoba. Borykał się on z problemami zdrowotnymi oraz finansowymi, co spowodowało, że chyba nie widział tzw. światełka w tunelu i postanowił zakończyć swoją historię jak i historię Talisman.

Polecam zapoznanie się z tym zespołem, gdyż zdecydowana większość stworzonej przez nich muzyki jest pierwszej klasy i na pewno znajdzie wielu swoich zwolenników.

sobota, 29 sierpnia 2009

The Alan Parsons Project - Eye in the Sky (1982)


W przypadku gdy za płytę zabiera się inżynier dźwięku odpowiedzialny m.in. za "Dark Side of the Moon" zespołu Pink Floyd nie ma wątpliwości, że brzmienie musi zachwycać. Zachwyca, a jakże, jednak nie tylko ono.

Płyta "Eye in the Sky" została wydana w 1982 roku jest szóstym z kolei wydawnictwem tego projektu. Piszę "projekt", mimo iż był to w zasadzie regularny zespół, o ustabilizowanym składzie, grający koncerty. Drugim trzonem zespołu, poza Parsonsem, był Eric Woolfson - Szkot o niezwykle przyjemnej i nienachalnej barwie głosu. Tandem Parsons-Woolfson stworzył dużo ciekawych piosenek i kilka hitów (najbardziej znane "Don't Answer Me" oraz właśnie "Eye in the Sky"). A co znajdziemy na tym krążku?

Przede wszystkim doskonale zaaranżowaną mieszankę muzyki popularnej ("piosenkowej") z elementami bardziej ambitnymi skierowanymi w stronę rocka progresywnego (który w tamtych latach już był w odwrocie), muzyki elektronicznej oraz filmowej. Zapowiada się nieźle, prawda?
Przedsionek płyty stanowi "Sirius" - enigmatyczny instrumentalny wstęp, idealnie 'rozgrzewający' przed hitem "Eye in the Sky". W tej piosence czuć znak firmowy Alan Parsons Project - fantastyczny głos Woolfsona, idealny refren z wokalnymi harmoniami i doskonale przygotowane instrumentalne tło złożone z subtelnych dźwięków syntezatorów, elektrycznych i akustycznych gitar oraz sekcji rytmicznej. Takich momentów mamy o wiele więcej, chociażby w kolejnym "Children of the Moon", "Old and Wise" (aranżacyjne nawiązanie do musicalu) czy "Silence and I", w którym to spokojna refleksyjna ballada zostaje nagle przerwana dynamicznym wejściem orkiestry niemalże filmowej, a melancholijny nastrój rozświetla blask instrumentów dętych, skrzypiec i elektrycznych gitar, po tej kawalkadzie dźwięków utwór powraca na poprzednie, jakkolwiek już rozbudowane, tory. Kto inny robi takie zwroty muzycznej akcji z podobnym rozmachem? Majstersztyk.
O brzmieniu w przypadku artysty tego formatu pisać nie będę. W końcu to "oczywista oczywistość". Niech posłuży za wzór.

Obecnie na naszym rynku można się zaopatrzyć w wersję rozszerzoną tego albumu, wzbogaconą o dodatkowe utwory - wczesne dema piosenek oraz instrumentalne aranżacje
utworów zamieszczonych na krążku w formie medley`a (połączenie kilku utworów w jedną całość). Warto zaznaczyć, że te ostatnie są świetnym pomysłem, ukazują inną naturę znanych już utworów, taki album w 'pigułce'. Na każdym wznowionym wydawnictwie Parsonsa znajduje się taki bonus.

Słowami kończącymi niech będzie rekomendacja. "Eye in the Sky" znajdzie swoich zwolenników zarówno wśród sympatyków progresywnego rocka jak i popu. Każdy
kto ceni sobie staranne i pomysłowe podejście do muzyki zachwyci się tym albumem. To bogato zaaranżowana, wyrafinowana i spójna muzyczna podróż w świat Alana Parsonsa, w świat jego pomysłów.

Ocena 9/10


Lista utworów:

1. Sirius
2. Eye In The Sky
3. Children Of The Moon
4. Gemini
5. Silence And I
6. You're Gonna Get Your Fingers Burned
7. Psychobabble
8. Mammagamma
9. Step By Step
10. Old And Wise

11. Sirius (Demo) *
12. Old And Wise (Eric Woolfson Vocal) *
13. Any Other Day (Studio Demo) *
14. Silence And I (Eric Woolfson Early Vocal) *
15. The Naked Eye *
16. Eye Pieces (Classical Naked Eye) *

* tylko w wersji z 2007 r.

Rok wydania: 1982 (wznowienie 2007 r.)
Wydawca: Sony BMG

Do posłuchania/kupienia tutaj:

Sirius/Eye in the Sky

Rockserwis

niedziela, 23 sierpnia 2009

Conception - Flow (1997)


Conception to norweski zespół zrzeszający utalentowanych muzyków - m.in. znanego z Kamelot wokalistę Roy`a Khana i późniejszego gitarzystę formacji ARK Tore Ostby`ego. Grupa nagrała cztery albumy w klimacie progresywnego metalu, opisywany tutaj okazał się ich ostatnim (1997 r.).

Płyta jest najdojrzalszą w ich karierze, co słychać już w otwierającym utworze "Gethsemane" - rozpoczyna się niespiesznie, z rozwagą przy akompaniamencie rytmicznej perkusji i rozlewającego się tła klawiszowego. Po chwili następuje wzmocnienie rytmu gitarowymi riffami, które wraz z wokalizą nadają stabilne ramy piosence. Jedynie w połowie występuje niewielka zmiana rytmu pod gitarowe solo i natchniony śpiew chóru, który wspaniale dodaje wartości, "uduchowienia" piosence.
Płytę wypełniają kompozycje energiczne, bardzo sprawnie zaaranżowane i wykonane, często o chwytliwych melodiach ("Cardinal Sin", "Flow"). "Rodzynkami" spod znaku ballady jawią się - potencjalny radiowy hit "Cry" oraz zaaranżowany na kwartet smyczkowy oraz klawesyn "Hold On".

Na płycie bardzo dużo się dzieje muzycznie - zespół dobiera interesujące brzmienia klawiszy i gitar, nie przytłaczając jednak słuchacza nazbyt obfitym bogactwem ani też solowymi popisami. Niewątpliwie utwory zostały nakierowane na melodię, jedynie wsparte solidnym technicznym warsztatem. Słychać, że muzycy są profesjonalistami zarówno w zakresie wykonawczym jak i kompozytorskim. Gitarzysta Tore Ostby jest w mojej opinii jednym z największych niedocenionych talentów w swej dziedzinie, krążek wypełniony jest jego finezyjnymi zagrywkami, do których przywiązuje on bardzo wielką wagę zarówno w aspekcie gry solowej jak i rytmicznej; to prawdziwa kopalnia pomysłów i muzycznych zabiegów.

Mankamentem płyty jest średni poziom produkcyjny - bębny brzmią zbyt płasko, bas ograniczony jest do minimum, pozostałe elementy również nie przekraczają progu przeciętności. Można się domyślać, że fakt ten wyniknął z ograniczonego budżetu zespołu.

Reasumując, Conception zakończył swoją stosunkowo krótką karierę najbardziej interesującym albumem, po którym słuchacz zapewne chętnie sięgnie po wcześniejsze dokonania tej grupy. Mimo nienajlepszej produkcji, muzyka broni się ciekawymi aranżacjami, pomysłami oraz pełnym polotu wykonaniem. Fani progresywnej odmiany metalu, ale jednak tej lżejszej, na pewno znajdą tu coś dla siebie.

Ocena: 8/10

Skład:

- Roy Khan - śpiew
- Tore Otsby - gitara
- Trond Nagell-Dahl - syntezatory
- Ingar Amlien - gitara basowa
- Arve Heimdal - instr.perkusyjne

Conception – Flow

1. Gethsemane
2. Angel
3. A virtual lovestory
4. Flow
5. Cry
6. Reach out
7. Tell me when I'm gone
8. Hold on
9. Cardinal sin
10. Would it be the same

Rok wydania: 1997
Wydawca: Sanctuary

Do kupienia/posłuchania tutaj:

YouTube


Rockserwis


Amazon.com

Ark - Burn The Sun (2001)



Co się dzieje, gdy schodzi się kilku sesyjnych muzyków i postanawiają nagrać album? Spójrzmy na (nieistniejącą już, niestety) grupę TOTO - wyprzedane do ostatniego miejsca koncerty, miliony sprzedanych płyt i wiele przebojowych piosenek granych nawet po 30 latach od wydania w stacjach radiowych. W przypadku projektu ARK (również już nieistniejącego) nie jest tak spektakularnie, chociażby ze względu na inny, mniej popularny, gatunek muzyki jakim jest progresywny metal. Nagrano jedynie dwa albumy, trudno mówić o zapełnionych salach koncertowych czy międzynarodowych trasach, zresztą zapewne z zamierzenia miał być to tylko projekt. Oba zespoły posiadają jednak wspólny mianownik - poziom muzyki.

Do projektu zebrało się kilku muzyków, którzy głównie wspierają innych wykonawców na płytach czy koncertach - Tore Ostby (gitara) nagrał wcześniej całkiem interesujące cztery płyty z grupą Conception (gdzie za mikrofonem stanął Khan, obecnie w Kamelot), John Macaluso (perkusja), Randy Coven (gitara basowa) i Mats Olausson (klawisze) grali m.in. z Yngwiem Malmsteenem oraz indywidualnie z dziesiątkami innych artystów. Jorn Lande również udziełał się w wielu zespołach, z najważniejszych Masterplan, "01011001" Ayreon jak i tworzy solowe dzieła.

Po dłuższym wstępie przejdźmy do konkretów, strzelając od razu ze wszystkich dział - muzyka zawarta na albumie piorunuje swoją mocą i energią. Od otwierającego utworu "Heal the waters" słyszymy, że będzie się działo. Żywiołowa perkusja często przyozdobiona ciekawymi przejściami wybija rytm całej muzycznej lokomotywie, na którą składają się przecinające powietrze riffy i inne zadziorne partie gitarowe uzupełnione basem i agresywnymi przebiegami klawiszy. Im dalej w głąb, tym więcej ciekawostek - zmiany metrum, tempa, dynamiki, ciepło - zimno, agresywnie - łagodnie, istny muzyczny rollercoaster, szaleństwo. Oszołomienie bogactwem muzycznym jeszcze się potęguje dzięki Jornowi Lande - mógłby zostać wyznacznikiem wzorcowego śpiewania. Jego głos wyraża bardzo ekspresyjnie treści muzyczne i tekstowe zawarte na płycie, jest pełny zaangażowania, bez względu na to, czy jest to krzyk z bólu ("Torn"), refleksja (genialne wręcz "Waking Hour", fragmenty "Resurrection") , tęsknota ("Missing You") czy afirmacja młodości i odwagi ("Just a Little"). Jorn nie śpiewa piosenek, on opowiada historie. Mając tak uzdolnionych muzyków jako instrumentarium zdołał zabłysnąć na tym albumie, doskonale się dopasowując do muzycznego tła.

Brzmienie całej płyty jest wyśmienite - soczysty, klarowny bas zrównoważony dynamiczną, ale zbalansowaną perkusją, świetne brzmienia klawiszy, zwykle stanowiące rozlewające się muzyczne plamy, dające bazę dla ognistej gitary, z rzadka nieco ujarzmionej (hiszpańskie momenty "Just a Little", "Missing You"). Słychać, że mamy do czynienia z profesjonalistami, piosenki są mocne aranżacyjnie, nie dają się łatwo zaklasyfikować. Można tego albumu słuchać w domu w skupieniu, ale w samochodzie również sprawdzi się znakomicie (sprawdzono na długich trasach).

Zbierając wszystkie wyżej wymienione elementy mamy tutaj do czynienia z jedną z najciekawszych i najlepszych płyt progresywnego metalu (w tym kontekście określenie to należy traktować bardzo szeroko) ostatnich lat. Takiego bogactwa brzmień i pomysłów wyartykułowanych z niezwykłą finezją i gracją trudno znaleźć gdzie indziej. I tylko szkoda, że jak na razie nic nie zapowiada wskrzeszenia tego projektu - Jorn wraca do Masterplan, wydaje płyty firmowane własnym imieniem ( z różnym muzycznie skutkiem), Tore Ostby udziela się w hard-rockowym zespole Street Legal, pozostali kontynuują swoją bardziej dochodową sesyjną działalność. Nie zmieni to jednak nigdy faktu, że w 2001 roku stworzyli jedną z najważniejszych płyt w gatunku.

Ocena: 9/10

Skład:

- Tore Østby - gitara
- John Macaluso - instr. perkusyjne
- Jorn Lande - śpiew
- Randy Coven - gitara basowa
- Mats Olausson - syntezatory

Lista utworów:

1. Heal The Waters
2. Torn
3. Burn The Sun
4. Resurrection
5. Absolute Zero
6. Just A Little
7. Waking Hour
8. Noose
9. Feed The Fire
10. I Bleed
11. Missing You

Rok wydania: 2001
Wydawca: Inside Out

Do kupienia/posłuchania tutaj:

YouTube

Fan.pl

Amazon.com

GPS - Window to the soul (2006)


GPS to projekt byłych muzyków grupy Asia - Johna Payne`a, Guthrie Govana ,Jaya Schellena (perkusja) oraz klawiszowica Ryo Okumoto (Spock's Beard) . Przyznam szczerze, iż mimo, że bardzo chętnie sięgam po nowsze wcielenia progresywnego rocka/metalu, to po pierwszym odsłuchu, czy nawet może dwóch odstawiłem ten album do kąta. Za to, że nie zaskakuje, za to, że nie zachwyca, nie odkrywa nowych horyzontów. Przyszedł jednak dzień odwetu i musiałem się z GPS przeprosić.

Okazało się, że jak dać muzyce w spokoju wypełnić pomieszczenie odsłuch nabiera cieplejszych barw. Payne przyjemnie operuje głosem, nienachalnie, nawet przy mocniejszych, bardziej rockowych akcentach, jest zwyczajnie przekonywujący. Guthrie Govan to jeden z najlepiej zapowiadających się „wioślarzy”, z jakimi miałem ostatnio możliwość się zetknąć. Jego grę cechuje gruntowne techniczne przeszkolenie, jednak nie pozbawione finezji i polotu – gra lekko, wybiera ciepłe brzmienia gitar, czasem przypominając swymi frazami Davida Gilmoura i tylko jakby od niechcenia wygrywa te melodyjne unisono z klawiszami (powtarzalna refrenowa partia w „Taken Dreams”).

A propos klawiszy – kolejny plus. Z głośników „sączą” się dźwięki przyjemne, zróżnicowane, czasem rockowe, innym razem subtelniejsze, paleta brzmień Roya również jest ciekawa. Warto tu jednak zaznaczyć, że traktuje on swoją rolę w zespole inteligentnie – nie przekracza granicy dobrego smaku zarówno pod względem doboru brzmień (nie zawsze więcej oznacza lepiej), jak i przedstawianiem swoich umiejętności – jego gra jest wyważona, doskonale uzupełnia harmonię pozostałych instrumentów, a partie solowe mają konkretną wartość muzyczną, nie męczą popisami bez puenty, czym, niestety, spora część zespołów zdaje się wypełniać lukę braku pomysłów.

Jakie są zatem utwory na „Window to the Soul”? Są to przeważnie stosunkowo krótkie (jak na ten gatunek - max.8.30 min.) piosenki z rozbudowanymi stronami instrumentalnymi, bardzo melodyjne, wpadające w ucho. W zasadzie każda jest potencjalnym hitem („I Believe In Yesterday”, „Heaven Can Wait”, moja ulubiona „Taken Dreams” czy „Written in the Wind” ze wspaniałym akustycznym wstępem). Instrumenty brzmią klarownie, doskonale się uzupełniają, chórki ładnie podkreślają refreny.

Jako podsumowanie można by rzec, że ten album jest jak zachód słońca – zwyczajny, nieskomplikowany, naturalny, możemy go oglądać każdego zmierzchu, po prostu jest, a pomimo tego ma coś w sobie, co sprawia, że wpływa nieco refleksyjnie, ze wszystkimi swymi dynamicznymi i podrywającymi momentami zachwytu. Płyta nie jest przełomowa, ale gwarantuję, że wielokrotnie zagości w waszych odtwarzaczach.

Ocena: 8/10

John Payne - śpiew, gitara basowa
Guthrie Govan - gitara
Jay Schellen - instrumenty perkusyjne
Ryo Okumoto - syntezatory

Lista utworów:

1. Window to the Soul
2. New Jerusalem
3. Heaven Can Wait
4. Written on the Wind
5. I Believe in Yesterday
6. Objector, The
7. All My Life
8. Gold
9. Since You've Been Gone
10. Taken Dreams

Rok wydania: 2006
Wydawca:Inside Out

Do kupienia/posłuchania tutaj:

YouTube

Rockserwis